🎉 50 Twarzy Tindera Fragment

Opis produktu. "Złota miłość" uwiedzie tych, którym spodobał się dokument Oszust z Tindera, i tych, którzy z wypiekami na twarzy śledzili losy bohaterek serialu Seks w wielkim mieście. To hybryda gatunkowa, łącząca ze sobą elementy romansu, powieści obyczajowej i kryminalnej. 50 twarzy Sebastiana Okładka by : Mill-_-Cipher. ♦ rozdziały 1-50 znajdziecie w osobnej publikacji na moim profilu! ♦ Lien Jue wyszedł z aresztu, a brzuszek Shena robi się coraz większy Aplikacje randkowe stały się powszechnym sposobem zawierania znajomości. Miłość, seks, przyjaźń – to wszystko można znaleźć za pośrednictwem Tindera. O swojej przygodzie z korzystaniem z tej aplikacji książkę napisała Joanna Jędrusik. „50 twarzy Tindera” to sprzedażowy hit, który doczekał się kontynuacji w postaci „Pieprzenia i wanilii”. Teraz powstanie także 50 twarzy, 50 twarzy graya, 50 twarzy greya, cytaty, fragment 50 twarzy greya, fragmenty, kara, odliczanie, pasek » 50 twarzy Greya | Fragment | Jesteś popieprzonym skur*ysynem Posted by : Pięćdziesiąt twarzy piątek, 12 kwietnia 2013 To nie jest ładna, grzeczna książeczka o poszukiwaniu miłości i księcia z bajki. Nie jest to również powieść e „50 twarzy Tindera”, Joanna Jędrusik (Wydawnictwo Krytyki Politycznej) „50 twarzy Tindera”, Joanna Jędrusik. Kulturoznawczyni Joanna Jędrusik zdecydowała się na opis własnych doświadczeń i emocji związanych z Tinderem. Bez lukru. Na to uzależnienie nie ma odtruwania, nie dają metadonu, nie ma stowarzyszenia anonimowych tinderoholików. Ja poszłam do terapeuty, gdy w pewnym momencie uznałam, że może za dużo czasu spędzam na randkach, i trochę się zmartwiłam. Fragment książki Joanny Jędrusik „50 twarzy Tindera”. I tak się okazało, że Tinder jest Audiobooka „50 twarzy Forkisa”, tak jak i pozostałe książki w formacie elektronicznym przesłuchacie w aplikacji mobilnej Woblink na Android lub iOS lub na jakimkolwiek urządzeniu obsługującym pliki mp3 (także komputer). Zanim zdecydujesz się na zakup, możesz również odsłuchać darmowy fragment audiobooka. I love it! (dick on their grave) that someone [with an opposite opinion] can go fuck themselves . "Dick on his grave". A creative form of "get fucked" or "fuck him". Similar usage is: "Chuj mu na ryj" (dick on his face), "Chuj mu na matkę" (dick on his mother) and so on. You can get really creative with polish slurs. Bikol Central: ·female equivalent of tindero··a girl or woman who works in or runs a shop; a female storekeeper; a shopgirl; a saleswoman W grobie Ci do twarzy – fragment. RozdziaĹ‚ 1. Mamusia. K. iedy przebudziłam się w szpitalu, nie wiedziałam, co się dzieje. Początkowo nie wiedziałam też, gdzie jestem. Zapach – No więc skąd znasz Christiana Greya? – Paul stara się mówić w sposób nonszalancki, ale nie bardzo mu to wychodzi. – Musiałam przeprowadzić z nim wywiad do gazety studenckiej. Kate się rozchorowała. – Wzruszam ramionami, udając obojętność. Ze mnie także jest kiepska aktorka. 50 – Christian Grey u Claytona. To ci n4nPq. 50 twarzy Tindera Szukasz sensu na jedną noc? A może seksu na całe życie? Polizwiązku z kilkoma fajnymi osobami? Stałej, monogamicznej relacji? Dalej nie możesz znaleźć miłości? A może była, ale się skończyła?Na Tinderze możesz znaleźć to wszystko, a nawet Jędrusik korzystała z tej apki tak intensywnie, że momentami aż bolał ją kciuk od przewijania potencjalnych partnerów. I tylko raz umówiła się na randkę z fanem jej przygody na przemian chce się płakać i wybucha się śmiechem. Nie zdziw się jednak, gdy w przezabawnie opisywanych przez nią randkach, odnajdziesz portrety osób przypominające twoich znajomych. (Tragi)komedia ludzkaGdyby Balzac żył, to od przesuwania zdjęć na Tinderze bolałyby go palce. Po pierwsze, Balzac bardzo lubił laski i romanse, a po drugie, kręciło go oglądanie najróżniejszych ludzi. Tinder to takie stendhalowskie zwierciadło przechadzające się po naszym gościńcu. Znajdziemy tam więc mężczyzn (i kobiety) w różnym wieku, z różnych miejsc na świecie, z małych i dużych miejscowości, przedstawicieli wszystkich możliwych zawodów. Singli, rozwodników, wdowców; gości zdradzających swoje żony i dziewczyny; całą masę facetów, którzy chcą być w otwartych relacjach, szukają kogoś do układu friends with benefits albo są zupełnie otwarcie poliamorystami. Znajdziemy mężczyzn szukających ONS (one night stand, czyli jednorazowego seksu), ale też (dużo rzadziej) gości deklarujących, że szukają poważnego do woli przeglądać i przewijać. Chcemy prawnika? Wybieramy facetów z takim opisem albo takich, którzy wpisali w uczelni „WPiA”. W końcu nie ma prawnika, który na wstępie nas nie poinformuje, że jest prawnikiem, ewentualnie studentem prawa, a więc prawnikiem in spe. Trochę trudniej o lekarzy, bo młodzi lekarze są w Polsce cholernie zajęci, pracują na trzy etaty, a w dodatku w wolnych chwilach muszą strajkować, bo nie dość, że są przepracowani, to jeszcze państwo płaci im gówniane pieniądze. Znajdziemy urzędników każdego szczebla, biznesmenów, restauratorów i kelnerów, tancerzy, aktorów, poetów, pisarzy, muzyków, rzeźbiarzy, malarzy i fotografów. Tinder jest pełen programistów, speców od PR, kołczów, trenerów fitness, gości, którzy określają się jako „social media ninja” albo „digital nomad”. Wreszcie jest tam dużo dziennikarzy, pracowników gazet, telewizji i radia, działaczy, społeczników, filozofów i socjologów. Gości po zawodówkach, po studiach, doktorów i wszystkie opcje polityczne i religijne. Widziałam (co nie znaczy, że chciałam spotkać osobiście) gości z Zadrugi, ultrakatoli, narodowców, korwinistów, religijnych maniaków, kibiców z powstańczymi kotwiczkami, neoliberałów, anarchistów, libertarian i szczęście mamy wybór, ale i tak czasem można się potknąć i trafić na kawę czy piwo z kimś, kto wzbudza nasze obrzydzenie. Kilka razy natknęłam się na rasistów, homofobów i antysemitów, napiszę o tym trochę później. Zawsze w takich wypadkach było trochę strasznie, bo okropnie się wkurzam, jak osobiście spotykam złych i głupich jakieś hobby? Spoko, prawie na pewno znajdziesz na Tinderze faceta, który tak jak ty zbiera zapalniczki, jest od stóp do głów wydziarany, ma nasrane na punkcie crossfitu, tańczy tango czy inną kizombę, lubi grać w brydża, jeździć na motocyklu, uprawiać ogródek czy palić blanty. Najgorzej, jeśli robi te wszystkie rzeczy naraz, bo trudno nadążyć, ale każdemu według pierwsze dwa lata używania Tindera w szaleństwie mojego poszukiwania nie było metody. Zwracałam raczej uwagę na zdjęcia i chodziłam dość szybko na spotkania z masą facetów. Wtedy też natknęłam się na największych kosmitów i nauczyłam, że niedopasowana randka to nie tylko stracony czas, ale też wielokrotnie powód do sporego wkurwienia i frustracji. Z drugiej strony w ciągu tych dwóch lat znalazłam na Tinderze to, czego wtedy szukałam: stałe relacje. Jedna trwała cztery miesiące, inna trzy, kolejne po dwa. Co prawda żadna nie skończyła się podsumowaniem: „I żyli długo i szczęśliwie”, ale przynajmniej było miło, były uczucia i jakaś stabilizacja. Niestety było też przekonanie, że na Tinderze można spotkać miłość. Przekonanie, które oczywiście nie jest w 100 procentach nieprawdziwe, ale z dzisiejszej perspektywy uważam je za cholernie pewnym momencie, zmęczona poszukiwaniami i kilkumiesięcznymi związkami, które okazały się stratą czasu, uznałam, że wystarczy, czas zrewidować oczekiwania i podejść do Tindera inaczej. Zaczęłam się spotykać z kilkoma facetami naraz i było dużo zabawniej. Wszyscy (łącznie ze mną) deklarowali, że nie szukają nikogo na stałe, nikt nie zadawał pytań. Można było się dorobić ładnego „zestawu” według swoich upodobań. Mieć dużego miśka do przytulania, cholernie gibkiego tancerza z ładnym ciałem, żeby się na niego pogapić po seksie, fajnego felietonistę do dyskutowania i nerda do grania razem w stare gry przez sieć. Aha, no i oczywiście z każdym można iść do łóżka i z każdym jest mniej lub bardziej ciekawie. Jeśli nie jest, to zamienia się jednego nerda na drugiego, felietonistę na reportera, a miśka na drwalopodobnego hipstera i tak stał się dla mnie źródłem uniesień i fizycznych przyjemności. Ale nie tylko. Fajnie było w ramach małżeństwa oddzielić się od reszty świata i spędzać każdy wieczór z człowiekiem, którego się kocha. Po rozstaniu jednak okazało się, że większości znajomych nie widziałam od studiów, część się gdzieś rozjechała, z innymi nie miałam kontaktu, a reszta odpada, bo była kręgiem towarzyskim byłego męża. Nagle odkryłam, że właściwie nie mam nikogo poza dwiema koleżankami z liceum i najlepszym przyjacielem, z którym zamiast na imprezy chodziliśmy na obiady i kolacje. I tutaj z pomocą przyszedł Tinder. Nareszcie było z kim iść do kina i knajpy. Po pewnym czasie grono nowo poznanych facetów urosło. Z kilkoma zaprzyjaźniłam się od razu, właściwie zupełnie pomijając etap randkowania. Z kolejnymi po jednorazowych przygodach, po paru randkach, a czasem po dłuższych otwartych relacjach. Dzisiaj wśród bliskich przyjaciół mam kilku takich tinderowych. Wspaniałych facetów, na których mogłam i mogę liczyć. Poznani na Tinderze kumple, koledzy i przyjaciele pomagali mi się przeprowadzać, naprawić komputer, przywieźć meble z Ikei. Kiedy jest mi źle i smutno, są na żywo, lub przynajmniej na odległość, gotowi słuchać, radzić i pomagać. Kiedyś nawet jeden przyjechał w środku nocy pomóc mi się pozbyć z domu gigantycznej ćmy, która terroryzowała mnie przez kilka godzin i nie chciała dać się poznanym na Tinderze przyjaciołom przestałam jeść mięso, często słuchałam ich rad, wybierając miejsce na urlop, podsuwali mi nową muzykę, filmy i książki. Ja też (mam nadzieję) wystarczająco dużo i dobrze ich wspierałam. Czytałam ich artykuły, słuchałam ich płyt, pomagałam im wybierać ubrania, kanapy czy malować mieszkania. I słuchałam. Przyjaciele są też po to, żeby mieć do kogo Tinderze można więc znaleźć towarzystwo. Z różnych środowisk. Wcześniej znałam głównie ludzi z pracy i prawników – znajomych byłego męża. Dzięki Tinderowi mogłam poznawać osoby z kręgów, które dotąd były dla mnie niedostępne. Nie muszę pisać, że właściwie wszyscy byli ciekawsi niż przedstawiciele prawda nie jestem imprezowa i okazało się, że dalej lubię domówki najwyżej trzyosobowe, że brutaże, techno i masy krytyczne są nie dla mnie, że na wernisażach jest nudno, bo tłok, zamiast oglądać rzeźby i obrazy, trzeba z kimś rozmawiać, a wino jest podłe. Nigdy nie przepadałam za bankietami, festiwalami, premierami, weselami i innymi spędami, więc nie miałam okazji dzięki tinderowym znajomościom spotykać większej liczby ludzi. I chyba mi to nie na Tinderze osoby można traktować jako naprawdę bliskie i się z nimi zżyć. Aplikacja i randki są sztuczne, przyjaźnie zawarte na Tinderze – już nie. Znajomi z Tindera mogą nas zaprzyjaźnić ze swoimi znajomymi. Można zbudować wokół Tindera świat, a przynajmniej kawałek świata. Zwłaszcza jeśli jest się wycofanym i samotnym człowiekiem. Ja byłam mi to jeszcze zwycięstwem popadają w nałóg, czyli o uzależnieniuI tak się okazało, że Tinder jest zajebisty. Można osiągnąć sukces towarzyski, poznać ciekawych ludzi, wiele się nauczyć. Można mieć prawie nieograniczoną liczbę przygód, kolacji, śniadań, randek i romantycznych spacerów, mnóstwo seksu i przytulania. Przestać być nołlajfem siedzącym w domu. Można wreszcie, co było najważniejsze, usłyszeć wiele miłych rzeczy na swój temat. Od nudnej klasyki gatunku, czyli komplementów na tinderowym czacie na temat zdjęć, po zachwyty dotyczące smaku cipki czy kształtu z nas ma uszkodzone poczucie własnej wartości. Wydaje się nam, że jesteśmy przegrywami, cierpimy na syndrom kłamcy. Jesteśmy przekonani, że inni są fajniejsi, ładniejsi, mądrzejsi. Że jesteśmy gówno warci, za grubi, za niscy, że nic nie osiągnęliśmy, a w ogóle to przegraliśmy życie, bo nie poszliśmy na medycynę i dalej nie przeczytaliśmy zaczynałam korzystać z Tindera, miałam milion kompleksów. Łatwiej sobie z nimi radzić, siedząc z mężem w kawalerce, grając w gry i oglądając seriale, w końcu tylko jedna osoba widzi gruby tyłek i wie, że tak naprawdę nie rozumiem do końca, o co chodzi w tej teorii postkolonialnej. W dodatku skoro siedzi w tej kawalerce już kilka lat, to znaczy, że zaakceptował moje rozwodzie wszystko się skończyło i stanęłam twarzą w twarz z dziesiątkami facetów. I nagle zdziwienie. Podobam się im! Podoba im się, jak się ubieram! Podobają im się szczegóły, o których nawet nie miałam pojęcia!Pierwszy facet z Tindera, z którym idę do łóżka po rozstaniu z mężem, wspomniany już reżyser, jest zachwycony. Twierdzi, że każdy mój gest jest szalenie seksowny i że widok mnie pochylającej się i zapinającej kozaki na obcasie jest oszałamiający. Kurwa, oszałamiający! Te słowa dzwonią mi w uszach przez wiele tygodni jak upierdliwy refren piosenki Bednarka zasłyszanej w kozaki na obcasie kilka dni przed spotkaniem z reżyserem. Wcześniej raczej nie nosiłam obcasów. Tak to jest, jak mąż przez lata powtarza, że najpiękniej wyglądasz w jeansach i trampkach. Potem się dowiaduję, że puka laskę, która chodzi ubrana jak Edyta Górniak. Czyli co prawda niezbyt gustownie, ale chyba seksownie. Wtedy doszłam do wniosku, że z tymi trampkami i jeansami to pierdolenie i nie wiadomo, kto się bardziej oszukiwał, ja czy on. I że należy kupić jakieś szpilki i bieliznę, która nie jest sprzedawana w trójpakach. I że sukienki z szafy nie nadają się do niczego poza zasłanianiem jak największej powierzchni ciała. I że puchowe kurtki pozwalają się uroczo upodobnić do ludzika Michelina, ale ładnie wcięta talia lepiej wygląda w płaszczach. Jednym słowem, odkryłam, że można się wylaszczyć i że ktoś to entuzjastycznie zauważy, w przeciwieństwie do byłego dodatku wiele rzeczy, które miałam od zawsze, zostaje pięknie nazwanych i skomplementowanych. Okazuje się więc, że mam śliczne usta, głos, stopy i masę innych kawałków, które nie są przecież zależne ode mnie, a strasznie się podobają moim tinderrandkowiczom. I jeszcze ktoś docenia, jak zapinam kozaki, no kurwa, ktoś w ogóle zwraca uwagę na to, że wkładam obuwie! Ale czad!Kompleksy jakby się zacierają. Mądry terapeuta wytłumaczyłby mi, że źródłem poczucia własnej wartości nie powinni być dla mnie inni ludzie i ich komplementy, ale ja sama. Tylko że jak różni faceci powtarzają mi dziesiątki razy, że mam śliczny tyłek czy uśmiech, to po prostu zaczynam w to wierzyć. Zaczynam to traktować jak fakt, niemalże naukowy, bo przecież potwierdzony przez wielu niezależnych szok: nie dość, że chłopaki z Tindera chętnie się ze mną widują, to jeszcze twierdzą uparcie, że mam zajebiste poczucie humoru, że świetnie się ze mną rozmawia na wiele tematów, a w ogóle to mam w chuj ciekawą osobowość i, cokolwiek to znaczy, seksowny mózg. Mówią tak nawet faceci, z którymi przestaję sypiać, a zaczynam się po prostu przyjaźnić. Nagle zewnętrzna afirmacja dotyczy też intelektu. Sfery, która zawsze była dla mnie ważna, może nawet ważniejsza niż dodatku sama widzę różnicę. Nagle zauważam, że chyba naprawdę jestem fajna i czarująca. Żaden facet nie ucieka z randki przez okno w toalecie, większość pisze i dzwoni po spotkaniu, że chcieliby więcej. Widuję się z kilkoma (w moim pojęciu) ultraciekawymi mężczyznami i, o zgrozo, mają ze mną o czym rozmawiać. Coś tam pamiętam z tych przeczytanych książek, faktycznie mam sporo zainteresowań (tylko nigdy o tym nie myślałam, skoro inni mają więcej) i nie jestem nudnym bejem. W końcu zaczynam wierzyć, że nie odstaję intelektualnie od większości facetów, a od tych wybitnych nie odstaję jakoś staje się jak narkotyk. Czuję się dzięki niemu piękna i mądra. Najpierw faceci patrzą na mnie w zupełnie inny sposób niż mój były partner. Potem sama zaczynam na siebie inaczej patrzeć. Jest zajebiście. Tinder jest jak kokaina. Czuję się świetnie, chce mi się, nawet mam siłę czasem iść na siłownię albo przynajmniej uprawiać seks przez cztery godziny bez przerwy. Tyle że kokaina jest podobno strasznie droga, a Tinder jest za darmo i nie wsadzają za niego do więzienia. Ale tak samo jak można się uzależnić od kokainy, można się uzależnić od moim życiu Tinder pojawia się w momencie kryzysu i nieco pomaga mi z niego wyjść. Życie po rozwodzie staje się ciekawe i nabiera chociaż trochę sensu. W połowie stateczne korpo, w drugiej połowie tinderowe hulanki i swawole. I prawie nie ma miejsca na płacz po nocach, bezsenność i wyobrażanie sobie, co by się powiedziało, jakby się spotkało byłego się wydaje, że praca w korpo jest fajna. Że chodzi się w ładnych garsonkach, siedzi przy designerskim biurku i dostaje ambitne zadania. Wszyscy są ładni, mili, a hajs jest ekstra. Inni z kolei są przekonani, że w korpo siedzi się w szarym biurze w małych boksach, pracuje po dwanaście godzin, a po pracy jest się tak zjebanym, że nie ma kiedy wydawać tego hajsu. A w ogóle to szef chce, żeby przyjść do pracy w niedzielę, bo jest zamknięcie zaraz po skończeniu studiów zaczynam pracę w korpo z obrazka. Nie ma może designu, zadania zwykle nie są ciekawe, a współpracownicy nie są niestety przystojni jak w serialu W garniturach, natomiast wszyscy są bardzo mili i kompetentni i można się wiele nauczyć. W pracy jest straszna beka, ludzie wysyłają sobie memy i grają na PlayStation w pokoju konferencyjnym. I hajs się fajne, ambitne studia to jedno, natomiast zarabiać na wspólne mieszkanie, opłaty, książki, knajpy i wakacje to już zupełnie inna sprawa. Ja skończyłam humanistyczny kierunek, o którym się żartuje, że jego absolwenci pracują w McDonaldach, mój eks studiował prawo. Prawnicy oraz prawnicy in spe zarabiają raczej bardzo kiepsko. Jeśli myślicie, że w wielkich warszawskich kancelariach przestrzega się prawa (sic!) pracy i zatrudnia ludzi za godziwy hajs i na właściwych umowach, to źle myślicie. Po studiach poszłam więc grzecznie na etat w korpo, żebyśmy mieli z byłym mężem z czego żyć. Potem hajs też był potrzebny, był rozwód i trzeba było zarabiać na swoje jednoosobowe gospodarstwo domowe. Korpo trzeba było pokochać, a przynajmniej polubić, bo przecież gdybym je znienawidziła, to strasznie trudno byłoby mi chodzić do da się jednak ukryć, że takie korpo to trochę nuda. Codziennie robię prawie to samo, z tymi samymi ludźmi, przez osiem godzin. Wokół mnie szara biurowa wykładzina, wielkie okna, przez które widać jakieś parkingi i inne nudne biurowce. Na podwieszanym suficie rząd jasnych lamp, ładne przegrody między stojącymi naprzeciw siebie biurkami – bo kto chce całymi dniami gapić się zza monitora, jak koleżanka z pracy próbuje wydłubać sobie dyskretnie spomiędzy zębów resztki lunchu od „Pana Kanapki”?Szefowie to mili ludzie, tacy jak my, tylko lepiej zarabiają. Praca niby nie jest jakimś głupim wprowadzaniem danych ani call center, ale jednak codziennie ten sam rozkład, ci sami ludzie przynoszą podobne cyferki, trzeba tak samo coś zamówić, identycznie jak wczoraj to opisać, odebrać dwa podobne telefony i wykonać trzy kolejne. Szukasz sensu na jedną noc? A może seksu na całe życie? Polizwiązku z kilkoma fajnymi osobami? Stałej, monogamicznej relacji? Dalej nie możesz znaleźć miłości? A może była, ale się skończyła? Na Tinderze możesz znaleźć to wszystko, a nawet więcej. Asia Jędrusik korzystała z tej apki tak intensywnie, że momentami aż bolał ją kciuk od przewijania potencjalnych partnerów. I tylko raz umówiła się na randkę z fanem Breivika. Czytając jej przygody na przemian chce się płakać i wybucha się śmiechem. Nie zdziw się jednak, gdy w przezabawnie opisywanych przez nią randkach, odnajdziesz portrety osób przypominające twoich znajomych. "50 twarzy Tindera" to fascynujący autobiograficzny reportaż o poszukiwaniu bliskości, seksu i sensu, praktyczny poradnik randkowania i obsługi relacji damsko-męskich. Powyższy opis pochodzi od wydawcy. Tytuł: 50 twarzy Tindera Seria: Nie-fikcja Autor: Jędrusik Joanna Wydawnictwo: Wydawnictwo Krytyki Politycznej Język wydania: polski Język oryginału: polski Liczba stron: 288 Numer wydania: I Data premiery: 2019-04-26 Rok wydania: 2019 Forma: książka Wymiary produktu [mm]: 22 x 138 x 206 Indeks: 31954846 Prezentowane dane dotyczą zamówień dostarczanych i sprzedawanych przez empik. Szukasz sensu na jedną noc? A może seksu na całe życie? Polizwiązku z kilkoma fajnymi osobami? Stałej, monogamicznej relacji? Dalej nie możesz znaleźć miłości? A może była, ale się skończyła? Na Tinderze możesz znaleźć to wszystko, a nawet więcej. Asia Jędrusik korzystała z tej apki tak intensywnie, że momentami aż bolał ją kciuk od przewijania potencjalnych partnerów. I tylko raz umówiła się na randkę z fanem Breivika. Czytając jej przygody na przemian chce się płakać i wybucha się śmiechem. Nie zdziw się jednak, gdy w przezabawnie opisywanych przez nią randkach, odnajdziesz portrety osób przypominające twoich znajomych. 50 twarzy Tindera to fascynujący autobiograficzny reportaż o poszukiwaniu bliskości, seksu i sensu, praktyczny poradnik randkowania i obsługi relacji damsko-męskich. To książka nie tylko o przygodach na jedną noc i idiotach, których można spotkać wszędzie. „50 twarzy Tindera” opowiada o bliskości, czułości, rozczarowaniach, poszukiwaniach sensu i wszechogarniającej samotności na którą cierpimy, choć towarzystwa nam nie brakuje. Kiedy dostałam e-maila z zapowiedzią tej książki miałam mieszane uczucia. Sama nigdy nie miałam Tindera, ale z opowieści znajomych i przeczytanych artykułów w zagranicznej prasie doskonale wiedziałam jak się z niego korzysta. Znałam historie o randkach kończących się dzikim jednorazowym seksem, o głębokim rozczarowaniu, że „jemu chodziło tylko o jedno”, ale też i takie, które swój finał miały na ołtarzu. Kilkoro moich znajomych poznało na Tinderze swojego męża lub żonę. Ale oni w kontrze do bohaterów 50 twarzy Tindera stanowią ułamek, są jak wygrany los na loterii, jeden na milion. To dobrze, bo obawiałam się książki o łóżkowych podbojach kończącej się happy endem (jakkolwiek by to nie brzmiało). Książka Joanny Jędrusik owszem, jest autobiograficznym zapisem jej przygód, doświadczeń, partnerów, związków i relacji, które nawiązała dzięki Tinderowi, ale przy tym wszystkim pozbawia nas złudzeń, odziera z marzeń o znalezieniu tam wielkiej miłości, zakochaniu od pierwszego wejrzenia. Raczej pokazuje, jak dziś relacje między ludzkie są skomplikowane, albo inaczej – jak skomplikowały lub ułatwiły je takie aplikacje jak Tinder. Pokazuje jak trudno jest radzić sobie z samotnością, połamanym życiorysem, rozstaniem i złamanym sercem, i jakim lekarstwem może okazać się dla wielu ta aplikacja. To też książka o odkrywaniu własnych granic, własnej tożsamości, znajdywaniu przyjemności, hedonistycznym podejściu do życia i seksu, o czerpaniu, ale też dawaniu, o poszukiwaniach własnego miejsca gdzieś między szalonym (lub smutnym, jak kto woli) życiem singla, a statecznymi znajomymi z dziećmi, mieszkaniem na kredyt i pracą w korporacji. Ta nowa aplikacja randkowa łączy ze sobą ludzi, którzy nienawidzą tych samych rzeczy! Jedni zachwycą się ilością doznań, opisami eksperymentów (Jędrusik w miarę szczegółowo opisuje kolejne relacje z partnerami poznanymi na Tinderze), a także ogromem możliwości – jeżeli jest się otwartym i chętnym, w zasadzie seks bez zobowiązań (w każdym możliwym układzie) może towarzyszyć nam każdego dnia. Wielu z Was prawdopodobnie ściągnie apkę już po przeczytaniu kilku stron. Bo takie życie jest kuszące. Nie brak w nim bodźców, uwagi, poczucia, że jest się piękną, adorowaną, świetną w łóżku, że ktoś się nami interesuje, zabiega o nas, ktoś nas docenia. Nawet jeżeli tylko czasem przez jedną noc. Łatwo i szybko można zbudować na tym swoje poczucie wartości lub odbudować je ze zgliszczy poprzednich relacji, o czym pisze autorka. Pokazuje też, że Tinder uzależnia. Uzależnia adrenalina związana z tym, kogo tym razem spotkamy, co z tego wyniknie, napływ komplementów, świadomość bycia potrzebną i pożądaną. Nie mówiąc już o seksie, jakiego się w życiu nie miało. Ale za to niektórzy z Was wraz z ostatnią stroną książki mogą skasować Tindera i poczuć chęć rozpoczęcia życia na nowo, nawiązania relacji na innych warunkach, bez przewijania w prawo lub lewo. Zrobią rachunek sumienia, tak jak Joanna Jędrusik. Autorka nie ukrywa, że wśród swoich 50 twarzy Tinder ma także swoje mroczne oblicza. Porusza wątek molestowania seksualnego, nadużyć i godzenia się na seks, własnej godności i bezpieczeństwa. Są narkotyki, alkohol, nałogi i autodestrukcyjne zachowania, zdrady, brak szacunku, a także odkrywanie różnic klasowych. I ta ostatnia kwestia otwiera ciekawy wątek poznawania ludzi, których w normalnych warunkach nie mielibyśmy okazji spotkać. Bo różni nas wszystko – pochodzenie, wykształcenie, zainteresowania, podejście do życia i szeroko rozumiany kapitał kulturowy. To właśnie te osoby dały Jędrusik spojrzenie na rzeczy dla niej nieznane, na historie, które nigdy wcześniej nie dotyczyły jej życia. Dzięki nim wydaje się, że zyskała większą wrażliwość i wyrozumiałość. Bo jak sama napisała na samym końcu – całe to doświadczenie było dla niej ogromną nauką. Jak usunąć Tindera i zniknąć z niego na zawsze? Tłumaczymy krok po kroku Dlatego nie traktowałabym tej książki jako poradnika o randkowaniu, choć takie określenie widnieje na okładce. To raczej szczera analiza jakiejś części społeczeństwa skupionego wokół Tindera, oparta na własnych doświadczeniach i wielu obserwacjach autorki. Dla mnie to obraz relacji damsko-męskich i całe spektrum trudności w ich nawiązywaniu oraz utrzymywaniu. A także opowieść wcale nie o poszukiwaniu miłości (a przecież wydawałoby się, że to cel naszego życia kochać i być kochanym), ale wszystkiego, co pozwoli nam zagłuszyć w życiu to, czego większość z nas panicznie się boi – samotności. Dla każdego, jak pokazuje ta książka, jest ona czymś innym. Czasem krzyżujemy z kimś nasze samotności i wychodzą z tego związki, przyjaźnie, relacje. Z tych krzyżówek rodzą się mieszańce, mniejsze samotności, skundlone, bękarcie. Nie są ani samotnością, ani miłością. Ojciec miał rodowód, ale matka była kundlem parkingowego. Mieszanka jest zawsze niejednorodna. Jakaś relacja ma odstające uszy niczym rasowa samotność, ale sylwetkę miłości. I tak dalej. W moich relacjach gen samotności jest dominujący

50 twarzy tindera fragment